Mamy wyparcie, gdy Grace zaprzecza realności sytuacji, wierząc że Edward na pewno wróci, przykleja wszędzie karteczki z wyznaniem (jakże spóźnionym): "kocham cię". Mamy gniew, potem etap "spróbujmy jeszcze raz", gdy odwiedza Edwarda u nowej partnerki. Potem przychodzi depresja i wreszcie akceptacja. Annette Bening wygrywa ten cały kalejdoskop emocji rewelacyjnie: jest prawdziwa, poruszająca, irytująca, pełna bólu. I złośliwego humoru, gdy kupuje psa nazywając go imieniem męża i uczy go komendy „Zostań”.
Reżyser nie obwinia nikogo. Rozpad związku nie jest winą ani Grace ani Edwarda. To raczej natura ich obojga sprawiła, że nie byli ze sobą szczęśliwi. Grace w swoim małżeństwie może oczekiwała zbyt wiele, a Edward być może nie próbował wystarczająco mocno. Swoistym przewodnikiem po filmie jest ich syn i jego refleksja o swojej mamie: „Nigdy nie zadałem sobie pytania, co ona myśli i czy była szczęśliwa”
To bardzo mądry film.
Tak, bardzo mądry piękny film. Wspaniałe zdjęcia, muzyka Mozart, rewelacyjna rola kobieca.
Mam wrażenie, że jednak bardziej dostaje się Grace - że chciała za dużo, że nie uszanowała męża, że odczytała go źle na samym początku. A on jej dał o sobie myśleć błędnie - to jedyne do czego się przyznaje. Póki dziecko było małe dzielili inne emocje, gdy dorosło - okazało się, że jednak się różnią. Jak czytać inną osobę, gdzie są granice, czy to co widzimy jest prawdą?
Odwieczne pytania. Może gdybyśmy mniej grali, mniej chcieli się na początku przypodobać, bardziej otwarcie mówili czego chcemy w życiu, czego nie lubimy, co nas denerwuje. Pewnie byłoby mniej małżeństw, ale też mniej bolesnych rozstań po wielu latach, których już nic nie zwróci.
Zapewne tak.. A oni, czy grali, czy przez jakiś czas im ta relacja pasowała? Mimo całej swoje upierdliwości i inności Grace od początku była sobą., mam wrażenie, to chyba przerosło jej męża. A może nie wiedzieli czego chcą od drugiej osoby. Ech, życie.