Gore Verbinski ponownie zaprasza kinomanów na niesamowitą przygodę. Jednak tym razem nie będzie to rejs Czarną Perłą po bezkresnych wodach oceanów ani przejażdżka po Meksyku w poszukiwaniu
Gore Verbinski ponownie zaprasza kinomanów na niesamowitą przygodę. Jednak tym razem nie będzie to rejs Czarną Perłąpo bezkresnych wodach oceanów ani przejażdżka po Meksyku w poszukiwaniu zabytkowego pistoletu The Mexican. Nic z tych rzeczy. W "Jeźdźcu znikąd" reżyser zabiera widzów na Dziki Zachód, do czasów kowbojów i Indian, gdzie granica prawa była niezwykle płynna, zaś niesamowitych przygód z pewnością nie brakowało.
Kto jak kto, ale Gore Verbinski zna się na kinie przygodowym, co udowodnił, realizując trzy kolejne części "Piratów z Karaibów". Nic dziwnego, że po sześciu latach przerwy od ostatniej odsłony serii znów podejmuje współpracę z Disneyem, realizując projekt "Jeździec znikąd", a jakby tego było mało, do roli głównego bohatera angażuje najbardziej charakterystycznego pirata w kinematografii, Jacka Sparrowa, czyli Johnny'ego Deppa. Tak jak wszystkie pozostałe produkcje wspomnianego reżysera jego najnowsze dzieło to typowe kino przygodowe, tym razem o zabarwieniu westernowym, z ogromną dawką zabawnego humoru. Gore Verbinski zmienił również koncepcję swojego filmu. Tym razem mamy do czynienia z opowieścią snutą przez jednego z głównych bohaterów, a skoro już o niej mowa...
Pewien chłopiec podczas zwiedzenia cyrku wybiera się na niepozorny pokaz dotyczący Dzikiego Zachodu – jest wielbicielem legendy Jeźdźca znikąd. Spotyka tam starego Indianina, Tonto który rzuca nowe światło na ubóstwianego przez dzieciaka bohatera. Tak rozpoczyna się pasjonująca historia skrzywdzonego kowboja Johna Reida i jego indiańskiego pomocnika Tonto, którzy wspólnymi siłami dążą do pokonania jednego z największych bandytów, jakich kiedykolwiek widział Dziki Zachód – Butcha Cavendisha.
Plot produkcji nie zachwyca oryginalnością, zasadniczo jest nawet dość przewidywalny. Jednak ci kinomani, którzy zetknęli się z twórczością Gore'a Verbinskiego, doskonale wiedzą, w czym tkwi magia jego obrazów. Przede wszystkim w prześmiewaniu schematów rządzących danymi gatunkami, w tym wypadku westernu, jak również przekoloryzowaniu ukazanej rzeczywiści – podobnie jak w "Piratach z Karaibów". Cała jego produkcja to jedna wielka groteska, zderzenie tragizmu i komizmu, fantastyki oraz realizmu. Naprawdę dużo tego; z jednej strony można się śmiać do rozpuku, widząc niektóre rozwiązania fabularne albo nie mniej zabawne oraz interesujące dialogi, zaś z drugiej wzruszyć się, poznając przeszłość Tonto lub przyglądając się walce kowbojów i Indian. Tak więc mimo faktu, że obraz jest przewidywalny, to przełamuje schematy, dostarczając tym samym satysfakcjonującą, zarówno zabawną, jak i emocjonalną historię.
Muszę wspomnieć o efektach specjalnych, które jak w każdej produkcji Verbinskiego nie zawodzą. Już pierwszych dziesięć minut produkcji jest bardzo widowiskowych i zaostrza apetyt na więcej. A prawdę mówiąc, jest na co czekać, bowiem piętnastominutowy finał jest po prostu imponujący i zapewnia nie lada rozrywkę – wykolejenie się pociągu, lokomotywa spadająca w dół przepaści – jest, na co popatrzeć. Także nie można narzekać na nudę, na ekranie dzieje się naprawdę sporo, a gdy tempo akcji zwalnia, zaś bohaterowie nie mają akurat nic do roboty, to potrafią rozśmieszyć nas kąśliwymi uwagami na swój temat lub zaintrygować ciekawymi konwersacjami. Humor stoi na wysokim poziomie – może oprócz kilku scen, a co najważniejsze jest naprawdę zabawny i zdecydowanie poprawia nastrój. Jeszcze drobna uwaga dla wszystkich, którzy bali się wybrać na seans z powodu ograniczeń wiekowych. Jak na produkcję dozwoloną od lat dwunastu, obraz nie stroni od brutalności – może nie jest pokazana wprost, jednak w "Jeźdźcu znikąd" giną dziesiątki ludzi, zaś dzieło nie razi infantylnością, dzięki czemu spodoba się nawet starszym widzom.
Ponownie pokazał klasę Johnny Depp. W roli Tanto był genialny, nie powielił swoich kreacji z wcześniejszych filmów i wykreował wyrazistą, raz zabawną i wesołą, a raz pewną siebie i przebiegłą postać. Miło było go znów widzieć w kinie przygodowym na srebrnym ekranie. Nie gorzej spisał się Armie Hammer ("Królewna Śnieżka"), który dzięki urokowi i talentowi komediowemu szybko zyskuje sympatię widzów. Razem z Deppem stanowi nieźle uzupełniający się duet, aż chciało się śledzić ich przygody. Na uwagę zasługuję również William Fichtner w roli Butcha Cavendisha – po prostu świetny czarny charakter. Nie spodziewałem się, że w filmie od lat dwunastu spotkam się z tak złowieszczym i budzącym niechęć antybohaterem. Jestem pełen podziwu.